Sunday, July 31, 2011

Myślenie w liniach prostych

Thank you, Marcin, for another translation. Here is the original: Thinking in Straight Lines.

Spójrz­my praw­dzie w oczy – my ja­ko cy­wi­li­zo­wa­na, wy­edu­ko­wa­na, oświe­co­na część ludz­kości do­ma­ga­my się, aby ota­czające nas rze­czy były pro­ste. Niech pry­mi­tyw­ni tu­byl­cy żyją w ma­low­ni­czych i prak­tycz­nych okrągłych chat­kach – my życzy­my so­bie abs­trak­cyj­nych, sta­lo­wych pu­dełek i be­to­nu pla­te­ro­wa­ne­go szkłem, z mnóstwem przy­jem­nych li­nii pro­stych, au­ten­tycz­nie wer­ty­kal­nych, ho­ry­zon­tal­nych, pla­nar­nych po­wierzch­ni i ob­fi­tością kątów pro­stych cieszących oko. Niech tu­byl­cy wy­pełniają so­bie dni wałęsa­niem się w górę i w dół ma­low­ni­czy­mi, wijący­mi się ścieżka­mi, wy­ty­czo­ny­mi przez pasące się zwierzęta – kie­dy bu­du­je­my drogę, bie­rze­my mapę i przykłada­my do niej li­nijkę i wszyst­ko, co stoi na dro­dze tej li­nij­ki, ma­low­ni­cze czy nie, mu­si być wy­sa­dzo­ne dy­na­mi­tem, wyrówna­ne bul­dożerem, po­nie­waż każdy wie, że podróżowa­nie w li­nii pro­stej jest bar­dziej wy­daj­ne.

Większości z nas to odpowiada, zatem uznajemy linie proste za naturalne. W rzeczywistości nasz świat zawiera tylko dwa rodzaje naturalnych zjawisk, które dają początek liniom prostym: obiekty spadają lub wiszą w prostych, pionowych liniach i promień światła podróżuje w linii prostej; poza liniami pionu i liniami widzenia wszystko jest albo zakrzywieniem, albo zygzakiem. Skoro w zdecydowanie większym stopniu nasze środowisko jest sztuczne – i po brzegi wypchane liniami prostymi oraz płaskimi powierzchniami horyzontalnymi i wertykalnymi – sporadycznie bywamy zmuszeni konfrontować się z tym faktem. Oczywiście, bardziej wyrobieni naukowo pośród nas wiedzą, że linie proste są jedynie wygodną fikcją. Zaczynamy od konceptualnych ram przestrzeni, które składają się z osi x, y, z i następnie przechodzimy do zmuszania naszych obserwacji, aby mieściły się w tych ramach, aż do momentu, kiedy niedopasowanie staje się zbyt oczywiste, by je zignorować, jak w przypadku obiektów zrzuconych z orbity, czy światła z odległych galaktyk, które bywa tak dalece zakłócone przez galaktyki pobliskie, że obraz przypomina rozmazaną plamę.

Jednakże fikcja ta jest faktycznie bardzo wygodna. Po pierwsze, wszystkie linie proste są wzajemnie wymienialne i kompatybilne. Kiedy budujemy mamy w zwyczaju kłaść rzeczy 'na' lub 'obok' innych; jeżeli posiadają linie proste, wówczas nie wymaga to wymyślnego dopasowania – możemy po prostu połączyć je bezceremonialnie w jakikolwiek sposób i skutecznie przejść do następnego ćwiczenia w budowaniu pudełek. Kiedy odwiedzamy skład drzewny raczej nie kupujemy drewna, tylko przecięte przezeń linie proste. Drzewa wiedzą znacznie więcej od nas na temat konstruowania maksymalnie wydajnych drewnianych struktur, ale my lubimy linie proste, zatem przecinamy najmocniejszą część drzewa – koncentryczne pierścienie, które składają się na pień – aby wykonać idealnie prosty kij. Moglibyśmy budować piękne, mocne, długowieczne struktury wykorzystując budulec drzewny wyrosły stosownie do potrzeb (tak, jak robią to niektórzy z nas), lecz generalnie tego nie robimy, ponieważ jesteśmy leniwi mentalnie, zawsze w nadmiernym pośpiechu, a z linii prostych uczyniliśmy fetysz.

Nie jest specjalnym zaskoczeniem, że nasze upodobanie do linii prostych przekłada się na sposób, w jaki myślimy o relacjach między obiektami – konstruowane przez nas mentalne modele naszego świata. Przykładowo za kwestię prawości i uczciwego postępowania uznajemy, aby cena była linearnie proporcjonalna do ilości otrzymywanych produktów: jeżeli płacisz dwa razy więcej powinieneś otrzymać dwa razy więcej ziemniaków. Upusty ilościowe są akceptowalne i czasem oczekiwane, ale wycena według krzywej jest ogólnie postrzegana jako podejrzana. Nie ufamy krzywiznom. Funkcje schodkowe są w porządku, ponieważ składają się z segmentów złożonych z linii prostych. Jesteśmy w stanie ścierpieć przedziały podatkowej skali, ale spróbuj opodatkować ludzi w oparciu o formułę nielinearną i z pewnością wybuchnie podatkowa rewolta. Gdyby ziemniaczany rynek był produktem biologicznej ewolucji, a nie wymysłem ludzkim, prawdopodobnie wglądałby tak: cena byłaby pewną nielinearną funkcją, która jest wprost proporcjonalna do wartości netto klienta, a liczba wydanych ziemniaków byłaby pewną nielinearną funkcją, która jest odwrotnie proporcjonalna do jego talii netto. Ulokujcie sakwy z pieniędzmi na jednej szali, swoje zwały tłuszczu na drugiej i część ziemniaków wypadnie. Taki naturalny mechanizm regulacji powstrzymałby otyłych i majętnych żarłoków przed wyprzedzeniem w konsumpcji całej reszty, lecz tak być nie może, bowiem mamy silną kulturową skłonność preferowania prostego, linearnego związku między ilością i ceną.

Linie proste są popularne wśród sklepikarzy i ich klientów, ale nikt nie wielbi pomiarowej krawędzi bardziej od technokraty. Dane z prawdziwego świata ogólnie przypominają kolekcję niepowtarzalnych artefaktów opisanych przez kwalitatywnie odmienne własności oraz wywnioskowane relacje, wszystkie ulegające fluktuacjom w czasie i w taki sposób, który opiera się bezpośredniemu zastosowaniu pomiarowej krawędzi. Dlatego pierwszy krok to określenie ilościowe własności oraz – jeżeli jest to w ogóle możliwe – zignorowanie relacji. Następny krok to wybór tylko dwóch parametrów i przedstawienie tych artefaktów jako punktów na kawałku milimetrowego papieru. Voilà: znaleziony został linearny związek między dwoma skomplikowanymi zjawiskami, które teraz mogą być potraktowane jako prawdziwe i obiektywne – coś, czym można podzielić się ze swoimi kolegami i wykorzystać jako podstawę strategii działania – ponieważ zawiera linię prostą, która mówi, że jedna rzecz jest proporcjonalna do innej, zatem wiemy jakiego oczekiwać rezultatu, kiedy zaburzymy jedną lub drugą.

Linie proste są również popularne wśród inżynierów. Inżynierowie pracują ciężko, aby zaprojektować linearne, niezmienne w czasie systemy, w których wydajność jest wprost proporcjonalna do wkładu w każdym upodobanym przez nas momencie. Z ich perspektywy odchylenia od zachowania linearnego są defektami. Z naszej perspektywy także: możemy je usłyszeć, kiedy wzmacniacz audio ma nielinearne efekty, ponieważ zniekształca dźwięk; możemy je dostrzec, kiedy optyka zniekształca obraz. Możemy odróżnić linię prostą od zakrzywionej bez jakichkolwiek narzędzi. Ale narzędzia matematyczne stosowane przez inżynierów do projektowania tych linearnych, niezmiennych w czasie systemów są szczególnie dobre – jak na matematyczne narzędzia. Matematyka może być nawet przyjemną rozrywką jako rodzaj zaawansowanej gry dla filozofów, ale jej znakomita większość z punktu widzenia inżyniera jest problematyczna. Można opisać praktycznie wszystko stosując zestaw równań różniczkowych, ale przeważająca ilość interesujących zjawisk – przykładowo zachowanie płatu skrzydła w strumieniu powietrznym, czy zachowanie rozgrzanych gazów w komorze spalania – prowadzi do równań, które nie sposób rozwiązać analitycznie; podejść do nich można jedynie stosując metody numeryczne, przy wykorzystaniu komputera. Skonstruowany zostaje matematyczny model i rzuca się weń przypadkowymi liczbami, aby przekonać się, co z tego wyniknie. Jednakże linearne, niezmienne w czasie systemy są opisywane przy zastosowaniu niepowtarzalnie układnej klasy równań różniczkowych, mających analityczne rozwiązania o zamkniętej formie, które dostarczają w bezpośredni sposób odpowiedzi na pytania projektowe, zatem studenci inżynierii ćwiczą je do znudzenia, a w przyszłości projektują i budują wszelkiego rodzaju maszynerię zachowującą się tak linearnie, jak to tylko możliwe, od skromnych pokręteł głośności po złożone płaszczyzny sterowania samolotem. Z kolei ta układna, przewidywalna maszyneria pozwala nam osiągnąć linearne efekty w gospodarce: zbuduj więcej rzeczy – otrzymasz proporcjonalnie więcej pieniędzy; wydaj więcej pieniędzy – otrzymasz proporcjonalnie więcej rzeczy. Jak można podejrzewać, koncepcja ta sprawdza się do pewnego stopnia.

Przypomnijmy raz jeszcze: linie proste są jedynie wygodną fikcją. Nie ma fizycznego analogu matematycznej linii prostej, który biegnie od minus nieskończoności do plus nieskończoności. W najlepszym razie możemy użyć wszystkich kunsztownych zabiegów, aby stworzyć względnie krótkie segmenty linii prostej. Prawda wygląda tak, że inżynierowie nie potrafią stworzyć linearnych systemów; mogą jedynie stworzyć systemy, które demonstrują linearne zachowanie w obrębie swojego linearnego obszaru. Poza tym obszarem przyroda robi to, co potrafi najlepiej: wykonuje szalone zakrzywienia i zygzaki i ogólnie zachowuje się w przypadkowy i nieprzewidywalny sposób. Znanym z naszego codziennego doświadczenia przykładem na to, co się dzieje, kiedy przekroczymy granice linearnego obszaru jest fenomen przeciążenia wzmacniacza audio. Efekt będący jego rezultatem nazywa się przesterowaniem (clipping) i brzmi jak wyjątkowo nieprzyjemny, przeszywający, zgrzytliwy dźwięk. Są tylko dwa rozwiązania: obniżyć głośność (powrócić do parametrów obszaru linearnego) lub zdobyć wzmacniacz o większej mocy.

W sferze ekonomii efekty przekroczenia granic obszaru linearnego mogą być nawet bardziej nieprzyjemne. Budowanie domów pozostające w granicach tego obszaru generuje więcej bogactwa, ale tuż poza obszarem dość szybko zaczynają się dziać rzeczy dziwne: ceny nieruchomości odnotowują katastrofalny spadek, hipoteki tracą wartość i budowanie większej liczby domów staje się wybitnie złym pomysłem. W granicach obszaru linearnego posiadanie większej ilości pieniędzy czyni cię bogatszym, w tym sensie, że jesteś zdolny zakupić więcej rzeczy, ale poza granicami obszaru jesteś zmuszony zdać sobie sprawę, że skoro większość pieniędzy istnieje dzięki pożyczaniu, to de facto stanowi zadłużenie i kiedy pojawia się niewypłacalność, bez względu na to jak dobrze prezentuje się na papierze twoja wartość netto, stajesz w obliczu ubóstwa, które dodatkowo pogarsza fakt, że nie masz praktyki w egzystowaniu bez grosza. W granicach obszaru linearnego inwestowanie większych sum w produkcję energii generuje więcej energii, lecz niedaleko poza nim produkcja energii spada i może niechcący zniszczyć całe sektory przemysłu i ekosystemy.

Skoro linearność jest fikcją użyteczną tylko do pewnego stopnia, to jak wygląda kwestia niezmienności w czasie? Niewątpliwie ona także musi mieć swoje granice. Wciskanie pedału gazu może za każdym razem wywołać przyspieszenie, ale ilość paliwa w baku zmniejsza się monotonicznie, aż nie pozostanie w nim nic. Jeżeli chodzi o bardziej złożone, dynamiczne systemy – przemysły, gospodarki, społeczeństwa – to mogą one do pewnego stopnia reagować na zewnętrzne bodźce w linearny i niezmienny w czasie sposób, ale za tą stabilną fasadą ich zdolności ulegają erozji, ich zasoby zmniejszają się, ich złożoność wzrasta i poza pewnym punktem rozpoczyna się całkowicie odmienny proces: proces upadku. Takie systemy generalnie nie stają się mniej skomplikowane, nie redukują spontanicznie swoich rozmiarów, czy zużycia surowców, reagując przy tym na zewnętrzne bodźce w kontrolowany, linearny sposób.

Tak mocno i tak głęboko wrósł w nas nawyk myślenia w liniach prostych, że często nie potrafimy sobie wyobrazić, iż moglibyśmy kiedykolwiek opuścić obszar linearny, a kiedy już tak się stanie nie potrafimy tego dostrzec, chociaż dowody mamy przed sobą. Specjalistyczne analizy sądowe katastrof lotniczych czasem ujawniają, że w swoim ostatnim odruchu pilot wyrwał konsolę sterowania z podłogi kokpitu – akt, który wymaga nadludzkiej siły – tak mocno ciągnął za drążek, aby podnieść dziób samolotu. Jestem pewien, że istnieje całe mnóstwo pilotów – we wszystkich sferach życia – którzy wybiorą katastrofę, z całej siły ściskając ster, ze wzrokiem wbitym w odległy, nieistotny lub fikcyjny horyzont, zamiast wcisnąć guzik od katapulty. Doświadczenie całego ich życia ograniczało się do obszaru linearnego i dlatego nie potrafią sobie wyobrazić, że mógłby kiedykolwiek się skończyć.

Jeden szczególnie istotny przykład takiego myślenia wiąże się z kwestią Peak Oil zazwyczaj wyrażaną jako założenie, iż globalna produkcja ropy zdążyła już osiągnąć lub osiągnie niebawem swój szczyt wszech czasów, a następnie rozpocznie stopniowy spadek rozłożony na przestrzeni kilku dekad. Wyczerpanie nafty jest modelowane jako linearna funkcja produkcji ropy: kilka procent rocznie, utrzymujących się z sezonu na sezon mniej więcej na stałym poziomie. Jednocześnie zużywanie ropy przez społeczeństwa przemysłowe jest często użytecznie charakteryzowane jako uzależnienie. Przećwiczmy tę metaforę i przekonajmy się dokąd nas zaprowadzi. Załóżmy, że mamy do czynienia z narkomanem, który cierpi na wzbierający heroinowy nałóg i który zmuszony jest naciągać z coraz większym mozołem, aby zaliczyć kolejną działkę. Teraz załóżmy, że globalna produkcja heroiny osiąga swój szczyt, ceny idą w górę, zaopatrzenie słabnie i nasz ćpun musi rozpocząć obcinanie dawki. Po upływie niezbyt długiego czasu mamy już do czynienia z chorym narkomanem, który nie jest w stanie opuścić swojego lokum i naciągać celem pozyskania następnej działki. Zaraz potem mamy upadek rynku heroiny, ponieważ narkomani zostali zmuszeni w mniejszym lub większym zakresie rzucić nałóg. To zaburzenie na rynku, nawet tymczasowe, sprawia, że produkcja narkotyku zmniejsza się jeszcze szybciej, koszty produkcji i ryzyko towarzyszące wzrastają itd. Poza pewnym punktem rynek heroiny nie byłby już charakteryzowany jako linearny, niezmienny w czasie system, w którym im więcej płacisz, tym więcej otrzymujesz w dowolnym momencie, ponieważ tak niewiele pozostałoby do rozdystrybuowania.

Podobnie jest z ropą. Zaraz po huraganie Katrina w niektórych południowych stanach USA miało miejsce zaburzenie dostaw paliwa. Ludzie pisali do mnie, że w rezultacie nastąpił natychmiastowy chaos: społeczeństwo szybko przestało funkcjonować na wszystkich poziomach. Niedobór był tymczasowy i szybko o nim zapomniano, ale gdyby był to niedobór długoterminowy, systemowy, z pewnością zaobserwowalibyśmy wszystkie typowe następstwa: zapasy paliwa wyparowane na skutek tankowania baków po brzegi i spalania podczas jazdy w kółko, z pełnym zbiornikiem i baterią kanistrów w bagażniku; mnóstwo paliwa zmarnowanego podczas jazdy w poszukiwaniu benzyny i podczas postojów w długich kolejkach do dystrybutorów; mnóstwo spuszczania benzyny ze zbiorników i w rezultacie wielu porzuconych na drogach kierowców; wielu ludzi nie zdolnych dotrzeć do pracy; niedługo potem paniczne wykupowanie produktów pierwszej potrzeby, plądrowanie i zamieszki, sparaliżowany handel, federalne służby przywracające porządek na ulicach, godzina policyjna, ograniczenia wszelkich form podróżowania, przymusowe dni wolne, kryzys bilansu płatniczego i w końcu powszechna niezdolność do finansowania dalszej produkcji lub importu ropy. Wszystkie te zaburzenia wywołują dalsze przyspieszenie spadku produkcji nafty, wraz z całą gospodarczą działalnością, aż do momentu, kiedy zapotrzebowanie na ten towar staje się po prostu znikome. W miarę wygasania aktywności globalnego przemysłu naftowego, platformy wiertnicze, rafinerie i rurociągi wychodzą z użycia i nie nadają się do eksploatacji. Zamiast gładkiego, kilkuprocentowego rocznego spadku mielibyśmy sytuację, którą Douglas Adams opisałby jako "spontaniczną awarię egzystencji."

Jestem pewien, że niektórzy ludzie chcieliby, żebym bystro nakreślił swoją pomiarową krawędź, naniósł parę linii prostych i sporządził prognozę: Jakie przewiduję ceny? O jakich wartościach produkcji za dziesięć, dwadzieścia lat możemy mówić? Cóż, w moim odczuciu to kompletna strata czasu. Wolę go spędzić ucząc się jak przycinać drzewa z myślą o budowaniu z okrągłego drewna. Przyszłość z pewnością będzie nielinearna i jestem zupełnie przekonany, że będą w niej drzewa. Wspominam o tym dlatego, że jest tam gdzieś kilkoro pilotów, którzy, mam nadzieję, zachowają przytomność umysłu i wcisną guzik od katapulty, zamiast kurczowo trzymać ster, ze spojrzeniem zatrzymanym na sztucznym horyzoncie.

Saturday, July 23, 2011

Dead Souls


With each passing week more and more of us be­come ready to con­cede that eco­nom­ic growth is no longer pos­sible. Eco­nom­ic de­vel­op­ment, on the old mod­el, which UN Sec­ret­ary Ban Ki-moon re­cently char­ac­ter­ized as a “glob­al sui­cide pact,” is be­com­ing con­strained by the lim­its of nat­ur­al re­sources of the fi­nite plan­et, en­ergy, ar­able land and fresh wa­ter fore­most among them, and stressed fur­ther by ex­treme weath­er events that in­crease in fre­quency due to the rap­idly destabil­iz­ing cli­mate.

Since the narrowly averted financial collapse of 2008, aggregate indicators of economic growth have been anemic at best, and would be negative were it not for a dramatic expansion in public debt and aggressive financial manipulation by American and European central banks. These methods are only effective up to a point. Some time ago it became apparent that we had reached the point of diminishing returns on debt expansion: further expansion of public debt decreases rather than increases GDP. Perhaps the next realization to hit us is that public debt is in runaway mode: it will continue to go up whether government spending is cut or increased. From this it follows that the government's days are numbered; but few people are ready to make this leap yet.

Against this background of economic stagnation and decay and widespread financial insolvency one sector is experiencing a boom time: Silicon Valley is booming again, and tech start-up IPOs are doing well. Social networking and mobile computing are hot, and some are expecting them to power the global economy out of the doldrums. Others contend that this industry segment is, and will remain, far too small to pick up the slack for the rest of the resource-strapped global economy. What neither side seems to grasp is this: as the virtualized realm of cyberreality and social networking takes over daily life, the actual physical economy will matter less and less (to those who are still alive and have an internet connection). What these new gadgets offer is, simply put, escapism. In a world of dwindling resources, where each person's share of the physical realm decreases over time, it is no wonder that physical reality fails to satisfy. But thanks to the new, intimate, glowing handheld mobile computing devices, the unsatisfactory real world can be blotted out, and replaced with a cleansed, bouncy, shiny version of society in which little avatars utter terse little messages. In the cyber-realm there are no sweaty bodies, no cacophony of voices to suffer through—just a smooth, polished, expertly branded user experience.

While riding the subway through the Boston rush hour, I have been able to observe just how well these personal electronic mental life support units work in shielding people from the sight of their fellow-passengers, who are becoming a rougher and rougher-looking crew, with more and more people in obvious distress. By focusing all of their attentions on the tiny screen, they are also spared the sight of our well-worn and crumbling urban infrastructure. It is as if the physical world doesn't really exist for them, or at least doesn't matter. But as Horace already understood over 2000 years ago, "Naturam expellas furca, tamen usque recurret" ("You may drive out Nature with a pitchfork, yet she still will hurry back.") If we ignore the physical realm, the physical economy (the one that actually keeps people fed and sheltered and moves them about the landscape) shrinks and decays. The inevitable result is that more and more of these cyber-campers and their gadgets will drop off the network, shrivel, and die with nary a tweet to signal their demise.

And this is, of course, a shame: a terrible and unnecessary loss to the online community. Yes, resource depletion cannot be turned back, nor can catastrophic climate change. Yes, the global economy will crumble as a result, and people will die. But why should their online personae die with them? That, at least, seems preventable. Not only that, but letting users die is bad for the economy: companies like Facebook, Twitter, Google, and numerous tech start-ups are judged based on the size of their user base. Some of them may not generate much in the way of revenue, but if they have millions of users then everyone assumes that they must be worth something. But if the physical economy continues to cave in on itself and their users start to drop off like flies in autumn, then that would be bad for a company's valuation and stand in the way of it securing additional rounds of financing. If it finds a way to compensate, then all would be well with their business plan, and their innovative social networking platform might indeed help power the global economy out of the doldrums and into some other nautical metaphor... the coastal shallows, perhaps, where it would be careened and methodically picked clean by the coast-dwelling troglodytes... But if not, then it would be doomed. Doomed! Investors don't like the sound of the word "doomed."

The solution is as obvious as it is counterintuitive, and it comes from a classic of Russian literature: Nikolai Gogol's Dead Souls. It details the exploits of one Chichikov, who rambles around the Russian countryside, visiting estates and convincing their owners to sell to him their dead peasants. With the dead peasants' papers in hand Chichikov is then able to use them as collateral for loans and to mortgage them (omitting to mention, of course, that they are dead). Correspondingly, the solution for the social networking tech start-ups, moving forward, is to leverage their dead users. This, after all, seems like a humane and caring thing to do: why let someone's online persona die with them? This is often a shock to the other users, who most likely have never even met the deceased person in real life, and don't particularly care whether he or she physically exists. It was once said that on the Internet nobody knows whether you are dog; so let it be that nobody knows whether you are even alive. In a society that lavishes hundreds of thousands of dollars on end-of-life medical care, why not save a little of that money for the cyber-afterlife? For people whose lives are mostly lived on the Internet, technology that extends their online personae past their physical death would be life-extending technology par excellence, and a fitting tribute.

The technical challenge is considerable, but it is by no means insurmountable. For example, let's say you have a dead user who likes cats. Now, it is well known that uploading pictures of cats is a good way to get “karma points.” In life, our erstwhile cat-lover would have immediately responded with a succinct message such as “UR KITTEH RLY CUTE LOLZ” by thumbing it into some handheld device. After our user's untimely demise, the same function would be performed by a computer program. To paraphrase Descartes, “Txto, ergo sum.” Here is a proof of concept that took me just a minute or two to code up:

With a bit of effort this sample code can be extended to cover the typical set of the eternally resting user's online utterances. (Of course, a more contemporary way to implement it would be as a web service. And, of course, it would have to be a RESTful one.)

Thus, generating tweets, SMS messages and posting comments, perhaps even generating entire blog posts that convincingly mimic those of a living user is an eminently surmountable technical challenge. But a much harder problem would be to keep our dead user in the vanguard of exciting new social movements and fashions that sweep through the net with lightening speed. Just recently “planking” was all the rage. 

This is "planking"

But now “planking” is just completely last week and everyone who is cool and hip is into “owling.”

This is "owling"
Without a timely infusion of such new trends our deceased user's persona would grow stale and unpopular. But perhaps that is as it should be: let the living rise in popularity while the dead slowly become de-friended and de-linked, eventually lapsing into oblivion. After all, all we are doing is buying some time. The last person out, please remember to shut down the cloud, because what would be the use of dead people talking to each other on a dead planet?

Thursday, July 21, 2011

Share your Recipe for Superpower Collapse Soup

Update: The forum has had a good run, with 47 topics and 138 posts. We are ready to close it off to new topics, but it will remain there for your to peruse for as long as the TCP/IP packets are flying. Our regularly unscheduled blogging will resume shortly.

New Society Publishers is hosting a forum on which people can ask questions for me to answer. I don't do a particularly good job of responding to questions that sometimes appear in the comments, but here is your chance. If there is something you want to ask me, click over to their site and ask away. Nothing is off-limits... except "Where's my t-shirt?"

Wednesday, July 13, 2011

A Black Hole of Debt

The latest installment of consciousness-raising audio from KMO featuring Richard Heinberg, whose soon-to-be-released book, The End of Growth, offers a most necessary flossing between the ears for the growth-addled, and me. Stay conscious!

Monday, July 04, 2011

Collapse Fashionably—Urgent Update

Update: L's and XL's are all gone! But there are still 75 S's and 45 M's to get rid of... so please do it for the children/large pets/midgets in your life! I'll leave the "donate" button up for another week or so, and after that the the rest of the shirts are going to the donations bin at the Goodwill store.

Update: A few shirts went out with insufficient postage, to the tune of $3. (Apparently, First Class Mail does not automatically mean a First Class Stamp; who knew?) If the Post Office is after you for more money to bail out your shirt, let us know and we'll issue a refund. If you want to complain, please use the comments section below.

Update: The t-shirts have arrived. Boxes of them are piled high in the corner of the marina office (since there is no room for them on the boat). The number of requests I have received to date is less than 10% of the total. However, thanks to several generous donations they have been paid for already, so I am happy to be able to offer the remainder to anyone who'll give me at least $3 $6 (to pay for the bubble mailer and the postage stamp around $3 for 1st class postage, and, of course, the PayPal fee). Think about it: not only will you collapse fashionably, but for less than the cost of laundry! No PayPal account? No problem! Just email me your address and your size, I don't care. The boxes can't stay in the marina office forever, and if we don't send them out promptly their next destination after that will be the Salvation Army and the goodwill store. Please send us a follow-up email to indicate the size: S/M only; the rest are all gone. /L/XL. No XXL, but if you want I can stretch an XL on a sail-bag for you.

Please note: Please indicate shirt size (S or M) in a follow-up email.

I am happy to be able to offer you a curious memento of our rapidly passing age: the Reinventing Collapse t-shirt. The shirts are being printed and I will start sending them out in a couple of weeks. If you would like to reserve one, click the "Donate" button above. It will take at least US$20 to defray the costs (a bit more for international shipping, please).

I would like to thank EJ at New Society Publishing and Nina who did the design for bringing this monumental effort to fruition.

Sunday, July 03, 2011

Despotyzm obrazu

[Thank you, Marcin, for the Polish translation of The Despotism of the Image. Original is available here.]

Niewiele ludzi dostrzega, że współczesna kultura nurtu głównego, podporządkowana agresywnej konsumpcji i niepohamowanemu wzrostowi, jest toksyczna na każdym poziomie – fizycznym, emocjonalnym, kulturalnym – i przyspiesza na drodze ku nieuchronnej kolizji z wyczerpaniem zasobów, zaburzeniami klimatycznymi oraz dewastacją środowiska naturalnego. Przynależąc do małej społeczności, która pragnie zmienić tę dominującą kulturę, chcemy w porę wyskoczyć lub ze względu na możliwy brak niezbędnej odwagi liczymy, że szczęśliwie zostaniemy wyrzuceni na bezpieczny grunt.

Rzeczywiste znaczenie tej postawy jest mgliste, a najlepsze, co większość z nas jest w stanie zrobić to skromna demonstracja osobistej cnoty – utylizacja plastikowych opakowań, jazda rowerem zamiast autem, podróżowanie pociągiem zamiast samolotem, niepozorna hodowla własnej żywności, zdrowe odżywianie, inwestowanie w energię odnawialną itd. Są to wizytówki, dzięki którym się rozpoznajemy. W jaki sposób te osobiste cnoty są definiowane pozostaje kwestią indywidualnego gustu: niektórzy uważają, że prowadzenie auta z silnikiem hybrydowym w zupełności wystarczy, natomiast inni eliminują samochody ze swojego życia całkowicie. Przedsięwzięcie niektórych najwyraźniej niezbędnych kroków, takich jak radzenie sobie bez produkowanych z ropy plastików oraz innych materiałów syntetycznych, zdaje się wykraczać poza możliwości nas wszystkich.

Taka postawa zdaje się uchodzić za dogmat wiary: jeżeli zrobimy dostatecznie dużo podobnych rzeczy, bez względu na ich charakter, wówczas problem, bez względu na to jakim akurat jest i jakkolwiek go sobie zdefiniujemy, będzie w stosownym czasie rozwiązany, a cywilizowane życie potoczy się tak, jak dotychczas. Nie dalej jak wczoraj towarzyska pogawędka poobiednia zahaczyła z lekka o temat energii – o to jak Brytyjczykom fartownie udało się znaleźć węgiel, kiedy zaczęło wyczerpywać się drewno, a potem szczęśliwie odkryli ropę i gaz zanim wyczerpał się węgiel. A teraz, kiedy praktycznie zużyli już złoża ropy i gazu naturalnego, “będzie mnóstwo złóż odnawialnych, by zasilić wszystko!” Dla tych z nas, którzy mają niezbędną wiedzę techniczną i rozumieją o jakich fizycznych ilościach energii mówimy, podobne twierdzenie jest niedorzeczne, ale wiedziałem, że wyrażenie sprzeciwu byłoby nieroztropne.

Zaniechałem komentarza, bo zdaję sobie sprawę, że wymogiem kultury jest prezentowanie image’u / wizerunku bezgranicznego optymizmu i niezachwianej wiary w naszą technologiczną potęgę. Okazanie postawy mniej entuzjastycznej automatycznie otrzymuje etykietę defetystycznej, fatalistycznej i pozbawionej wyobraźni. Nadmienię, że słowo to nie oznacza aktywnej pracy intelektu, tylko pasywną, dobrowolną akceptację zestawu powszechnych wyobrażeń lub obrazów. Najważniejszymi obrazami składającymi się na tę sztuczną rzeczywistość, znajdującymi się w sercu tej sfery wymuszonej fikcji, są te, które przynajmniej na swej powierzchni odnoszą się do osobistej godności i fizycznego komfortu.

Od czasu do czasu mam okazję obserwować zderzenie dwóch konkurujących obrazów: osobistej cnoty (jazda na rowerze) oraz osobistej godności i komfortu (jazda samochodem). Jestem całorocznym rowerzystą w mieście położonym na północy, gdzie temperatury okazjonalnie spadają poniżej zera i gdzie często prószy śnieg. To liberalne miasto, co oznacza, że wielu ludzi podziela poczucie osobistej cnoty, które łączy się z oznakami eko-przyjaznego zachowania, jak chociażby idea dojeżdżania do miejsca pracy rowerem – oczywiście sami wzięliby pod uwagę podobne rozwiązanie pod warunkiem, że dystans byłby krótki, a pogoda idealna. Jednakże całkiem spora ich liczba pragnie doświadczyć tej cnoty w sposób pośredni i widząc mnie przyodzianego w odpowiedni strój, z kaskiem na głowie, zagaja w windzie, w drodze do pracy, zwłaszcza, kiedy jest upalnie lub zimno, kiedy pada lub prószy. Często zapytują jak chronię stopy przed odmrożeniem (zakładam bawełniane skarpety) lub jak unikam poślizgu na lodzie (używam opon z kolcami) albo jak pokonuję strome wzniesienia (mocno naciskam na pedały).

Moje odpowiedzi, chociaż udzielam ich ochoczo, spotykają się niezmiennie z cichym rozczarowaniem – zapytanie dlaczego tak się dzieje jest intrygujące. Być może ma to związek z tym, że jazda rowerem nie jest w moim przypadku kwestią osobistej cnoty, ale sposobem na przemieszczanie się z miejsca na miejsce z maksymalną przyjemnością i minimalnym zamieszaniem i rozdrażnieniem. Robię to z pełną osobistą godnością i fizycznym komfortem, ponieważ to w jaki sposób ich doświadczam opiera się na mojej dyspozycji emocjonalnej (która zazwyczaj jest pogodna) i fizycznej wygodzie (która w moim przypadku oznacza zdrową dozę bólu i przynosi skutek w postaci dobrego zdrowia i samopoczucia). Podejrzewam, że godność i komfort moich uzależnionych od samochodów rozmówców z windy nie mają swojego podłoża w osobistym doświadczeniu, ale są powiązane z innymi atawistycznymi impulsami, które znajdują swój pełny wyraz w obrazie automobilu. Są zażenowani, iż został pokonany przez prymitywne, bezsilnikowe, dwukołowe ustrojstwo.

Możliwe jest wzniesienie całej góry racjonalnych, logicznych, policzalnych argumentów przeciwko samochodom, na korzyść rowerów. Najbardziej pocieszna linia analizy wymaga obliczenia ich względnych, efektywnych prędkości. Najpierw obliczamy całkowity koszt posiadania auta zawierający cenę zakupu, koszty spłaty, koszty utrzymania, rejestracji, opłat drogowych, mandatów itd. Następnie włączamy wszystkie koszty zewnętrzne: budowę i naprawy dróg, szkody zdrowotne w skutek zanieczyszczenia wody i powietrza, utratę produktywności z powodu śmierci i kalectwa spowodowanych wypadkami, koszty sądowe i budżet armii pozwalający wyposażyć walczące o paliwo wojsko.

Teraz weźmy przeciętny dochód kierowcy, przepracowane godziny i ustalmy ile godzin pracy potrzeba, by pokryć te wszystkie koszty. Dodajmy do tego czas poświęcony na jazdę. Następnie weźmy liczbę przejechanych kilometrów i podzielmy ją przez całkowitą liczbę godzin poświęconych na jazdę i zarabianie pieniędzy na utrzymanie auta. Zamiast podać wynik zachęcam do samodzielnego odrobienia pracy domowej, ale mogę powiedzieć, że rezultat tego ćwiczenia jest zawsze taki sam: rower jest szybszy od samochodu i w zależności od osobistych założeń jazda samochodem jest wolniejsza od chodzenia.

Następna pocieszna linia analizy dotyczy tematu bezpieczeństwa publicznego. Istnieją ogólne, praktyczne ograniczenia określające jak długo może potrwać nasza codzienna podróż; zazwyczaj nie przekracza godziny w każdą stronę, bez względu na przejechany dystans, czy zastosowany środek transportu. Dlatego właściwa statystyka bezpieczeństwa wciąż dotyczy wypadków śmiertelnych i wymagających hospitalizacji, ale przypadających raczej na jednostkę czasową, nie zaś na jednostkę odległości. I tutaj, jak się okazuje, rowery są bezpieczniejsze od samochodów, nawet na zatłoczonych miejskich obszarach pozbawionych ścieżek i pasów rowerowych. I chociaż zdrowie każdego z nas odczuwa skutki wdychania zanieczyszczanego spalinami powietrza, codzienne ćwiczenie pedałowania w pewnym stopniu je łagodzi, i tym samym bardziej pogłębia przepaść pomiędzy rowerem i autem.

Zatem z punktu widzenia bezpieczeństwa publicznego także wygrywają rowery. Podobne typy analizy mogą być zastosowane wobec pociągów, ryksz, czy motolotni z podobnym rezultatem. Krótko mówiąc pozbawionym sensu jest szukanie racjonalnego wyjaśnienia dlaczego ludzie wolą samochody, bezsensowne jest nawet myślenie o samochodach jako pojazdach wypełniających potrzebę transportową. Ich komfort i wygoda są niczym innym jak kulturowo skonstruowanym mirażem. Najwyższa pora, byśmy zaakceptowali fakt, że ich podstawową funkcją jest zaspokojenie bardzo silnych pierwotnych popędów.
Pod względem anatomicznym automobil wyraźnie przypomina swojego praprzodka – pewnego czworonożnego przeżuwacza z rodziny koni, skrzyżowanego z wózkiem. Po drodze pozyskał pewne drapieżne geny, co nadało mu raczej zawzięte usposobienie i wyrazowi jego „twarzy” często złośliwy aspekt (światła plus kratka ochronna). Ma parę oczu (światła przednie), cztery “kończyny” (koła). Lubi poruszać się w stadach, ale opiera się nadmiernym ograniczeniom zarówno pod względem kierunku, jak i prędkości. Odpowiada na sygnały nożne przesyłane ostrogami (pedał gazu) i ręczne, przekazywane za pośrednictwem cugli (kierownica).

Występuje wielka różnorodność jego ras; większość z nich jest ceniona za umiejętność szybkiego poruszania się, chociaż wykorzystuje ją sporadycznie. Ich główną funkcją jest użyczenie pewnego poczucia szlachetnego dowartościowania swoim posiadaczom, poprzez nadanie kierowcy wyglądu 'dżentelmena na wierzchowcu', a pasażerowi prezencji 'damy w karecie'. Tak jak w przypadku koni ich często przemożna potrzeba uwolnienia wzdęć nawet w najmniejszym stopniu nie degraduje owego poczucia uszlachetnienia.
Drugorzędna funkcja samochodu pozwala właścicielowi mieć władzę nad życiem i śmiercią. Gdyby auto było rozpatrywane wyłącznie z perspektywy bezpieczeństwa publicznego, jego prywatne posiadanie zostałoby zabronione dawno temu. Tym, co faktycznie czyni samochód tak ponętnym, a jego wizerunek w wyobraźni opinii publicznej tak sugestywnym, jest to, że stanowi “naturalnie niebezpieczny instrument”, jak to ujął pewien prawnik. W odróżnieniu od konia, który ma parę oczu oraz mózg i pozostawiony samemu sobie ominie przeszkody, samochód z radością się zderzy; wymaga nieustannej czujności.

Ten trywialny, ale aktywny nadzór, który w celu uniknięcia śmierci lub poważnych obrażeń musi być utrzymany w każdym momencie, jest jednocześnie intensywnie nudny i ekscytujący. Iggy Pop kiedyś uchwycił ducha tej sprzeczności: “W samochodzie śmierci czujemy, że żyjemy!” W społeczeństwie uzależnionym od samochodów, miliony ludzi w każdym momencie są aktywnie zaangażowane w akt unikania natychmiastowej śmierci. W odpowiednim czasie auta i rzeź jaką powodują będą uważane za żywioł naturalny.
Okresowo słyszy się o planach stworzenia “inteligentnych autostrad” i patrząc poza oczywistą sugestię, że obecnie autostrady są w rzeczy samej “głupie”, oczywistym staje się i to, że poruszające się po nich samochody także są “głupie”. Automobil przeprojektowany wyłącznie z myślą o transporcie wyglądałby inaczej.

Trzy koła wystarczą w zupełności, cztery to już nadmiar, czego dowodzą liczne przykłady, od aut wyścigowych napędzanych bateriami słonecznymi począwszy, a na pojeździe Demaxian Buckminstera Fullera skończywszy. Koło prowadzące, przednie i środkowe, służyłoby do kierowania, a poza tym byłoby zaprojektowane, by poruszać się w koleinie eliminując potrzebę kierowania za wyjątkiem manewrowania. Zaczepy z przodu i z tyłu pozwoliłyby autom połączyć się w pociąg, by poprawić wydajność. Kiedy auto nie byłoby podczepione z przodu prosty czujnik podczerwieni regulowałby prędkość, ażeby zachować odpowiednią przerwę na wyhamowanie. Minimalna i maksymalna prędkość byłaby oznaczona kodem kreskowym na chodniku i samochód dostosowywałby się do ograniczeń automatycznie. Przyczepny silnik obniżałby się na przednie koło przy wykorzystaniu podnośnika windowego i ‘wskakiwałby’ na miejsce za pomocą odpowiedniej klamry – ułatwiłoby to jego przegląd i wymianę. Dno samochodu byłoby wodoodporne, koło prowadzące miałoby z boków wiosła pozwalające na przeprawę wodną. W celu optymalnego przechowywania auto obracałoby się wzdłuż osi i stało pionowo, spoczywając na krótkiej stopce.

Jednakże takie ćwiczenia projektowe są daremne: są racjonalnym podejściem do irracjonalnego zestawu wymagań. Głupie samochody oraz ludzie dla których i przez których są projektowane pozostaną z nami przez jakiś czas. Ich obraz jest trwale odciskany w wyobraźni społecznej, ilekroć mali chłopcy przesuwają po podłodze bawialni swoje małe zabawki pomrukując: “Wruuum! Wruuum!”

Przyczyną upadku naszych obecnych systemów komunikacji publicznej jest to, że są zaprojektowane wyłącznie z myślą o transporcie i bezpieczeństwie publicznym i nie są w stanie zaspokoić pierwotnych popędów swoich użytkowników. Stosując się do wizerunku bezpiecznej i niezawodnej służby publicznej nie potrafią zapewnić dreszczyku zwycięstwa i agonii porażki, a nieusatysfakcjonowany pasażer musi godzić się z niecierpliwością, niepewnością i nudą.

„Odpowiednio” zaprojektowany tramwaj byłby całkowicie pozbawiony drzwi lub wyposażony w takie, które zamykają się zdecydowanie, z dużym impetem po nieodwołalnym ostrzeżeniu. Nie zatrzymywałby się na przystankach tylko zwalniał na tyle, by pozwolić pasażerom na wskok i wyskok. Byłby wyposażony w pokłady biegowe i zewnętrzne poręcze; pozwalałyby one pasażerom-gapowiczom demonstrować akrobatyczne umiejętności podczas jazdy na zewnątrz, dzięki której zaoszczędziliby na koszcie zakupu biletu jednorazowego.

Aby wyeliminować ingerencję prawników wymogiem koniecznym byłoby podpisane przez wszystkich pasażerów zrzeczenia od roszczeń, zwalniającego przewoźnika od wszelkiej odpowiedzialności; do zasad ruchu drogowego wprowadzonoby poprawki, aby dać tramwajom prawo absolutnego pierwszeństwa bez względu na okoliczności, a pozostałym uczestnikom ruchu automatycznie przypisać winę za ewentualną kolizję. Przody tramwajowe mogłyby zostać przyozdobione pługami, by umożliwić posłanie na stronę każdego blokującego tory obiektu, redukując tym samym liczbę powypadkowych opóźnień. Nieunikniona rzeź zapewniłaby nieprzerwany potok lekcji bezpieczeństwa publicznego udzielanych przez tabloidy.

Taki system nie tylko byłby tani i skuteczny w obsłudze, ale w odpowiednim czasie wychowałby niebywale zwinną i czujną brać pasażerską, której codzienne popisy odwagi i odporności fizycznej wytworzyłoby prawdziwy duch koleżeństwa, którego próżno szukać pośród dzisiejszych, wyczerpanych i rozpieszczonych użytkowników transportu publicznego. Oczywiście taka forma usługi byłaby niemożliwa, ponieważ pozostawałaby w sprzeczności z wizerunkiem, który komunikacja publiczna winna odzwierciedlać: wizerunkiem publicznej uczynności służącej młodym, starym, biednym i schorowanym; w skrócie – czymś powołanym do istnienia na pożytek kilkorga nieboraków, którzy nie potrafią prowadzić auta.

Wzrasta liczba miejsc, w których transport publiczny staje się zbędny z uwagi na przypadłość znaną jako “rozrost przedmieścia”; sprzyja ono przede wszystkim uzależnianiu od samochodu. Powodem owego rozrostu jest domek na przedmieściach; podobnie jak błędem byłoby postrzeganie auta jako formy transportu – błędem jest postrzeganie domu na przedmieściach wyłącznie jako formy zakwaterowania. I chociaż zapewnia on zestaw nowoczesnych wygód, musi być zgodny z określonym wizerunkiem i podobnie jak w przypadku samochodu przekonamy się, że to wizerunek najlepiej wyjaśnia jego typową lokalizację i formę.

Powszechnym nieporozumieniem jest przekonanie, że główną funkcją domu na przedmieściach jest zapewnienie schronienia, tymczasem w dość oczywisty sposób chodzi tu o zapewnienie miejsca do parkowania. W społeczeństwie zależnym od samochodu dostęp kontrolowany jest przez ograniczanie i nadzór zdolności do parkowania. Parkowanie publiczne jest zawsze ograniczone i często niedostępne, a parkowanie na poły publiczne – w domach towarowych, galeriach, biurowcach i innych prywatnych instytucjach – dozwolone jest wyłącznie tym, którzy chcą wydać pieniądze lub mają do sfinalizowania jakąś transakcję. Chociaż samochód postuluje wolność ruchu, jest to wolność przemieszczania się publicznymi drogami pomiędzy miejscami, w których kierowca nie jest wolny, lecz musi wypełnić konkretną społeczną funkcję: pracowanie, robienie zakupów lub wykonanie innej usankcjonowanej społecznie czynności. Nawet jeżeli pragniesz na chwilę uciec od despotycznych ograniczeń społeczeństwa i spędzić trochę czasu na łonie natury, odkryjesz, że w społeczeństwie zależnym od samochodu nawet w obrębie obszaru dzikiej przyrody obowiązują godziny otwarcia, a parkingi zamykają tuż przed zmrokiem.

Krótko mówiąc jedyną wolnością, jaką oferuje samochód jest wolność jazdy tam i z powrotem pomiędzy miejscami, gdzie nie jest się wolnym, a jedynym wyjątkiem od tej zasady jest własny podjazd. Żaden porządny dom na przedmieściach nie może się bez niego obejść: to twoja prywatna autostrada, która prowadzi do twojego prywatnego domu. Ten obraz dyktuje, by odcinek ten został kosztownie i niepotrzebnie utwardzony, nie jakimiś tam płytami – przypominałby wówczas chodnik – ale asfaltem. Podjazdy na przedmieściach nie są utwardzane na pożytek aut, które radzą sobie na drogach piaszczystych, i z pewnością nie z myślą o pojazdach terenowych, lecz po to, by zaspokoić pewien przyrodzony napęd w kierowcach: przemożne pragnienie posiadania kawałka drogi.

W swojej symbolicznej funkcji dom na przedmieściach służy jako ostateczne miejsce odpoczynku u kresu długiej jazdy do domu. Spokój i cisza uznawane są za jego najbardziej zasadnicze cechy; chociaż ostentacyjną jest troska o bezpieczeństwo, jej źródłem jest irracjonalna potrzeba spokoju absolutnego. Gdyby rezydent przedmieścia miał zamienić samochód i dom na mieszkanie w obrębie miasta, zwiększone ryzyko padnięcia ofiarą brutalnego przestępstwa byłoby więcej niż zrównoważone przez zmniejszone ryzyko poniesienia śmierci w wypadku samochodowym; zatem wybór z punktu widzenia bezpieczeństwa nie jest racjonalny.

Prawdziwa troska nie dotyczy bezpieczeństwa tylko ucieleśnienia abstrakcyjnego obrazu spokoju. Przepisy strefowe i zarządzenia ograniczają hałaśliwe hobby i odchylenia od standardów społeczności, bowiem profanacją jest zakłócenie uświęconej drzemki człowieka przedmieścia. Idealne przedmieście znaczy niezmącony ciąg trawników przyciętych z precyzją manicure, nakrapianych neoklasycznymi rzeźbami; każda nieco odmienna, lecz zasadniczo taka sama. Jest to nieodzowna dekoracja cmentarna: dom jest de facto kryptą rodzinną. Nic dziwnego: ostatnim miejscem docelowym na trasie samochodu-śmierci jest dom-śmierci.

Wszystkie pozostałe funkcje domu-śmierci, poza jedną, są zbędne skoro ludzie mogą jeść, spać i uprawiać seks w swoich autach. W miarę jak samochody rozrastają się gabarytowo, a dojazdy stają się dłuższe, coraz więcej bytowania odbywa się wewnątrz auta, a grobowy kwaterunek używany jest tylko do rozpakowania fast-foodowej przekąski, schłodzenia piwa i zaśnięcia przed ekranem telewizora. Jednakże dom-śmierci ma jedno pomieszczenie, które ma znaczenie zasadnicze, bowiem zapewnia serwis pozostający poza możliwościami samochodu. Jest to łazienka – zawiera prysznic i oczywiście toaletę. I to nie byle jaką toaletę: nocnik lub wiadro wiórów po prostu nie wystarczyłoby. Nie, nie – musi to być najbardziej wymyślne urządzenie, które pozwala użytkownikowi: wypróżnić się bezpośrednio do baseniku wody pitnej (który wedle gustu może zostać zdezynfekowany), a następnie spuścić zawartość kolejną hojną porcją wody pitnej. Jakże osobliwe jest to, że pozostałe mięsożerne zwierzęta instynktownie zakopują swoje odchody, ażeby zapobiec rozprzestrzenianiu chorób – zwierzę homo sapiens uparcie miesza swoje fekalia z tym, co pije! Przeróżne kosztowne zabiegi, żaden z nich nie jest w pełni skuteczny, są niezbędne do utrzymania wody pitnej i ścieków osobno.

Jeżeli przemożna potrzeba wypróżniania się do pitnej wody zdaje się być irracjonalna, to czym jest podstawowy jej cel, czyli wyparcie się faktu, że ciało wydziela nieprzyjemną woń? Toaleta ze spłuczką jest narzędziem służącym do wypierania się tego, że ciało cuchnie wewnątrz; prysznic, z pomocą wymuszonych dziennych ablucji i chemicznych dezodorantów, pełni tę samą rolę wobec powłoki zewnętrznej. Potrzeba wypierania się, że ludzie pachną tak, jak ludzie jest bardzo dziwna, ponieważ ci sami ludzie chętnie tolerują zapachy swoich kotów i psów, które kąpią się z rzadka i pachną dokładnie tak, jak powinny. Prawda wygląda tak, że ludzie wydzielają zapach, nie gorszy niż koty, czy psy, a okazy zdrowsze zazwyczaj pachną dobrze, chociaż dieta oparta na pożywieniu typu "śmieci" czyni woń wyjątkowo nieprzyjemną. Oczywiste rodzi się podejrzenie, że ludzie, którzy prowadzą swoje samochody-śmierci i mieszkają w domach-śmierci, zażywają codziennej kąpieli, ponieważ czują przymus prezentowania pozbawionej odorów fasady ze względu na strach, że może z nich emanować podświadomy fetor śmierci, od którego spowijającej obecności nie potrafią się uwolnić.

Współczesna kultura zdominowana przez nad-konsumpcję i nieposkromiony wzrost, którą tak bardzo chcielibyśmy zmienić, żeby ocalić siebie, naszą planetę lub cząstkę obojga, nie jest i nigdy nie była racjonalną propozycją. Jest to realizacja mrocznych, nieracjonalnych, autodestrukcyjnych popędów, które zostały w nas zaprogramowane na skutek pewnego ewolucyjnego wypadku, a które znalazły swój pełny wyraz dzięki dostępowi do taniej i obfitej energii.

Apele o odwołanie się do racjonalności lub tzw. zdrowego rozsądku są daremne, ponieważ siłą motywującą jest zestaw niezatartych, niezmiennych obrazów, które są odciskane na prostych umysłach w okresie dzieciństwa. Łatwo jest te obrazy ośmieszyć i chociaż drwina może być sugestywna skuteczność jej oddziaływania ogranicza się do tych, którzy posiadają zdolność jej zrozumienia. Voltaire dokonał dość gruntownej analizy kościoła katolickiego, a mimo to księża wciąż są dzisiaj z nami – mogą błogosławić co popadnie i molestować ministrantów, ponieważ przeciętnemu wierzącemu Voltaire nigdy do niczego nie był potrzebny.

O wiele bardziej obiecującym podejściem jest tworzenie nowych obrazów o wielkiej uwodzicielskiej sile, dostatecznie prostych, by zrobić wrażenie na prostym umyśle. Jest to jednak obszar niebezpiecznej polityki i rewolucyjnej zmiany: ścieżka najeżona niezamierzonymi konsekwencjami, której należy unikać. Jedynym co pozostaje jest możliwość podjęcia osobistego wysiłku, by uwolnić się od despotyzmu obrazu / wizerunku.

Jeżeli chodzi o resztę konsumentów kupionych obrazami śmierci, godności i komfortu, możemy być pewni, że tzw. wolny rynek sprosta ich potrzebom. Ci z głębokimi kieszeniami otrzymają prawdziwie luksusową śmierć, w której znajdzie się miejsce na osobiste muzeum transportu oraz bibliotekę pośród zaaranżowanej zieleni francuskiego ogrodu, natomiast tych po stronie przeciwnej będzie stać jedynie na śmierć w brązowym kartonie; czyż nie jest to kwintesencja konsumenckiego wyboru? Miejmy nadzieję, że ich kultura śmierci umrze razem z nimi i że dojdzie do tego na długo zanim staniemy się zagrożonym gatunkiem.